Dziś odbyły się wybory
prezydenckie w Inodonezji, o czym pewnie mało kto w Polsce wspomni. A
chodzi przecież o trzecią najlicznijeszą demokrację na świecie,
w dodatku islamską. Były to być może najważniejsze wybory w
16. latach indonezyjskiej demokracji. Dziennik "Jakarta Post", w
edytorialu sprzed kilku dni, pierwszy raz od swojego powstania
poparł wyraźnie jednego z kandydatów. Stamtąd właśnie jest
sformułowanie o „moralnym wyborze” mającym być starciem
przeszłości z przyszłością.
Pierwsze nieoficjalne
rezultaty wskazują, że wygrała przyszłość.
A oto szczegóły sytuacji w Indonezji, z artykułu który powstał ok. 10 dni przed
wyborami. Czytelnik szybko rozpozna główne postaci dramatu oraz to
jakie siły i wartości oni sobą reprezentują.
***
WYBORY W KRAJU ALLAHA
Był 11 marca tego roku.
Megawati Sukarnoputri, przewodnicząca Demokratycznej Partii
Indonezji-Walka przerwała wizytę we wschodniej części Jawy i o
północy wyruszyła na drugi kraniec wyspy do miejscowości Bogor,
by pomodlić się przy grobowcu swojego ojca Sukarno, pierwszego
prezydenta niepodległej Indonezji. Towarzyszył jej Joko Widodo,
burmistrz Dżakarty, zwany popularnie Jokowi. Choć oficjalny
komunikat pojawił się dopiero kilka dni później, to sygnał był
jasny: Jokowi, autor najbardziej niezwykłej kariery politycznej w
Indonezji ostatnich lat, dostał od Megawati, w imieniu jej partii,
oficjalne błogosławieństwo na start w wyborach prezydenckich 9
lipca.
Gdyby Jokowi, lat 52,
urodził się w którymś z krajów Zachodu jego kandydatura na
najwyższy urząd w państwie byłoby naturalnym zwieńczeniem
zawodowej kariery. Przez dwadzieścia lat prowadził niewielki biznes
meblarski, potem wszedł do lokalnej polityki, by w 2012 roku wygrać,
z dużą przewagą, wybory na burmistrza Dżakarty. W Indonezji
jednak po upadku dyktatury Suharto 16 lat temu, scenę polityczną
zdominowały elity wywodzące się w większości z poprzedniego
reżimu. Oligarchowie i dawni wojskowi wymieniają się, w ramach
istniejących partii, władzą po kolejnych wyborach. System jest
skostniały i skorumpowany, a dla kogoś z zewnątrz nie było w nim
dotąd miejsca.
Jokowi pierwszy raz
zwrócił na siebie uwagę w 2011 roku, gdy otrzymał tytuł
„Najlepszego burmistrza Indonezji”. Sprawował wtedy ten urząd w
500-tysięcznym Solo, w centralnej Jawie, wybrany na drugą kadencję
z 90 procentowym poparciem. Ukrócił tam korupcję, uporządkował
centrum miasta, skutecznie objął pomocą najbiedniejszych. Potem,
na dużo większą skalę, zaczął robić to samo w stolicy.
Urzędnicy magistratu dowiedzieli się, że powinni przychodzić do
pracy codziennie i to na osiem godzin. Firmom umożliwiono składanie
zeznań podatkowych przez internet co miało zmniejszyć korupcję.
Dzieci z biedniejszych rodzin otrzymały tzw. Jakarta Smart Card, na
którą kupić mogą sobie, do 60 złotych miesięcznie, przybory
szkolne i jedzenie. Nowy burmistrz ruszył też dwie największe
bolączki 12 milionowej metropolii: zaniedbany transport publiczny i
brak ochrony przed regularnymi powodziami.
Jokowi nie stałby się
jednak tak popularny, gdyby nie styl jego polityki. Dżakarta nie
miała jeszcze burmistrza, który codziennie wychodzi spotykać się
z ludźmi: do sklepów, slumsów, w autobusie. Wysłuchuje ich
problemów, proponuje rozwiązania, robiąc to bez żadnej pozy, czy
wymuszonej naturalności. Niełatwo też znaleźć dzisiaj w
Indonezji polityka, na którym nie ciąży nawet cień podejrzeń o
korupcję i który swoje spotkania w czasie pracy każe nagrywać i
zamieszcza je na YouTube.
Ale ani treść polityki
ani jej forma nie wystarczyłyby, żeby polityka z prowincji
zaprowadzić do miejsca, w którym jest dziś. Drzwi uchyliły się,
gdy wewnątrz elit w Dżakarcie doszło do konfliktu i w wyborach w
2012 roku sięgnięto przeciw urzędującemu burmistrzowi po czystą
i popularną twarz z zewnątrz. Rękę przyłożył wówczas do tego
generał Prabowo Subianto, który teraz jest rywalem Jokowi w walce o
fotel prezydencki.
Generał z przeszłością
Prabowo wywodzi się z
rodziny ministrów i bankierów. Ten były zięć Suharto,
wyedukowany za granicą, od wczesnych lat przeznaczony był do
sprawowania najwyższych urzędów. Droga to tego wiodła wówczas
często przez armię. Gdy Jokowi sprzedawał jeszcze meble w swojej
firmie, generał Prabowo dowodził elitarnymi jednostkami
specjalnymi. Wtedy była to nobilitacja, w demokratycznej Indonezji
jednak, taki życiorys może przeszkadzać w politycznej karierze.
Tym bardziej, że nawet na tle ówczesnej armii, Prabowo wyróżniać
się miał brutalnością. W czasie zamieszek towarzyszących
upadkowi reżymu Suharto, jego oddziały podejrzewano o porywanie
demonstrantów, z których kilkunastu nigdy nie zostało
odnalezionych.
Dwa miesiące przed
wyborami wypłynęła kopia dokumentu z 1998 roku, w którym Prabowo
zostaje zwolniony z armii za niesubordynację i naruszanie praw
człowieka. Generał odpowiada, że nigdy mu niczego nie udowodniono,
a jako żołnierz wykonywał tylko rozkazy. Co ciekawe w obecnych
wyborach część byłej generalicji stanęła przeciw Prabowo,
twierdząc że jest niestabilny emocjonalnie i ma dyktatorskie
zapędy.
Prabowo jest dziś drugi w
sondażach, ale jego strata do Jokowi maleje, zbliżając się do
granicy błędu statystycznego. Skąd zatem ta popularność?
Niemało Indonezyjczyków
uwierzyć musiało w przekaz, który Prabowo serwuje im w czasie
wieców wyborczych: „Indonezyjska elita za długo już okłamuje
ludzi, okłamuje naród i samych siebie. Wszyscy są skorumpowani!
Wszyscy nasi przywódcy chcą być kupieni!” Nawet jeśli słowa te
nie są dalekie od prawdy-Indonezja jest na 114 miejscu w światowym
rankingu korupcji, to mówi je człowiek będący przecież
kwintesencją tej elity, otoczony oligarchami finansującymi mu
kampanię i dającymi dostęp do mediów. Prabowo powtarza że kraj,
wykorzystywany przez obcych, jest w niebezpieczeństwie, potrzebuje
więc silnego człowieka na ratunek. Potrafi jednocześnie grać
umiejętnie na nostalgii za czasami Suharto. Przychodzi mu to o tyle
łatwiej, że żadna z ówczesnych zbrodni nie została rozliczona,
nawet mord w 1965 roku na 500 tysięcach ludzi podejrzewanych o
komunistyczne sympatie. Jedna trzecia ludności ma dziś mniej niż
15 lat i nie zna tamtych czasów, a część starszych woli
pamiętać, że żyło się wtedy spokojniej, bez ekstremizmu
religijnego, a cynizm codziennej polityki i korupcja, przy braku
wolnych mediów, nie kłuły tak w oczy jak dziś.
Prabowo nie oszczędza też
swojego rywala w wyborach, zarzucając mu polityczną naiwność i
brak doświadczenia. Spoty wyborcze podkreślają różnicę klas obu
konkurentów, z których tylko jeden ma mieć prezydencki format.
Istotnie, nie każdemu leży zapewne styl Jokowi, który lubi nosić
się nieformalnie i powtarza wyborcom, że jest „normalnym
facetem”.Ta część elektoratu może wybrać majestat w postaci
generała w białym stroju na gniadym wierzchowcu.
Ale to nie polityczny
makijaż przesądził chyba o utracie popularności Jokowi w końcówce
kampanii. Swoje zrobiły raczej plotki, podchwycone przez tabloidy,
że Jokowi kamufluje swoją tożsamość i tak na prawdę nie
pochodzi z muzułmańskiej tylko z chrześcijańskiej rodziny, a na
dodatek jest pół-chińczykiem.
Hałaśliwa mniejszość
„Jedność w
różnorodności” tak brzmi narodowe motto Indonezji. Konstytucja
gwarantuje wolność religijną, ale tylko w obrębie sześciu
wyznań: islamu, protestantyzmu, katolicyzmu, hinduizmu, buddyzmu i
konfucjanizmu. Biorąc pod uwagę, że 88 procent z 250 milionów
mieszkańców Indonezji stanowią muzułmanie, ustrój polityczny
kraju, zwłaszcza na tle innych państw islamskich, jest
tolerancyjny. Większość Indonezyjczyków ma umiarkowane poglądy
religijne, a główne siły polityczne, przy wszystkich swoich
wadach, mają sekularystyczny charakter. Partie islamskie dostają w
wyborach łącznie około 20 głosów.
Bycie chrześcijaninem nie
powinno więc stanowić powodu do tłumaczenia się. A jednak Jokowi
chodził po szkołach islamskich pokazując zdjęcia z pielgrzymek do
Mekki i powtarzał, że jest muzułmaninem z dziada pradziada.
Wiedział że kłamstwa na temat wyznania mogą zaszkodzić mu w
kampanii wyborczej. O ile bowiem w ostatnich latach spadło
zagrożenie terrorem islamskim w Indonezji, o tyle notuje się tam
coraz więcej przykładów braku tolerancji religijnej. Prym wiodą
niewielkie, ale hałaśliwe organizacje fundamentalistyczne, z
których najważniejszą jest Front Obrony Islamu (FOI). Odwołują
się one do agresywnej retoryki, szantażu religijnego, zastraszania
i fizycznej przemocy, potrafią narzucić wolę umiarkowanej
większości.
Reżym Suharto trzymał
fundamentalistów pod kontrolą. Po 1998 roku, korzystając ze swobód
demokratycznych, mogą oni otwarcie już głosić swoje poglądy.
Skorzystali też na decentralizacji kraju. W kilkudziesięciu
dystryktach i prowincjach, udało im się wprowadzić do lokalnego
prawodawstwa elementy szariatu. Chodzi zwykle o zakaz sprzedaży
alkoholu, uprawiania prostytucji i homoseksualizmu, o ubiór kobiet,
zamyka się też salony piękności i bary nocne. Zakazy te stoją
często w sprzeczności z prawem wyższego rzędu, ale Trybunał
Konstytucyjny może jedynie wydać opinię o ich zgodności z ustawą
zasadniczą. Prezydent jest władny mocą dekretu cofnąć lokalne
akty prawne, ale czyni to niezwykle rzadko.
Problem sięga jednak
dalej. Bezkarnie na ogół uchodzi fundamentalistom przemoc fizyczna,
także ze skutkiem śmiertelnym, wobec innowierców i mniejszości
szyickiej. Rośnie liczba incydentów palenia kościołów
chrześcijańskich i zrywania nabożeństw. A ponieważ konstytucja
narzuca niejako obywatelowi Indonezji wiarę w boga, ateizm jest
tematem tabu- przyznanie się do niego grozi pobiciem. W 2012 roku
odnotowano w całym kraju 170 przypadków, gdy rodzina porzucić
musiała, z powodów religijnych lub etnicznych, miejsce
zamieszkania.
Nawet jeśli uznać te
przykłady za margines w 250 milionowym kraju, to okazuje się, że
garstka fanatyków potrafi również skutecznie wpływać na władze
i główny nurt społeczeństwa. Dwa lata temu członkowie FOI
wymusili odwołanie koncertu Lady Gagi w Dżakarcie mimo wyprzedanych
biletów. Mówili że osoba promująca „szatańską wiarę” nie
ma wstępu do Indonezji grożąc, że wedrą się na pas startowy by
uniemożliwić jej opuszczenie samolotu.
Ekscesy te mają miejsce w
społeczeństwie, które w swoim zrębie i tak jest już
konserwatywne. 70 procent Indonezyjczyków uważa homoseksualizm za
„głęboko niemoralny”, a umiarkowany Jokowi chce w szkołach
podstawowych uczyć dzieci więcej dyscypliny i „kształtowania
charakteru”, kosztem przedmiotów ścisłych i języka
angielskiego. Ustępowanie radykalnej mniejszości przesuwa więc
centrum debaty dalej na prawo. Gdy fundamentaliści zażądali w
zeszłym roku odwołania konkursu Miss World na Bali, stanął
kompromis, że kandydatki zamiast strojów kąpielowych nosić będą
tradycyjne sarongi, i to mimo, że po plażach Bali przechadzają się
codziennie tłumy kobiet w bikini, a w Dżakarcie nie dziwi nikogo
widok dziewcząt w mini spódniczkach.
Kończący swoje dwie
kadencje prezydent Yudhoyono nie potrafił albo nie chciał
przeciwstawić się rosnącej nietolerancji. Antagonizowanie
fundamentalistów może się już dziś politycznie nie opłacać.
Nie jest też tajemnicą, że FOI ma oparcie w części aparatu
państwowego. W WikiLeaks można było przeczytać, że służby
specjalne sponsorują tę organizację, by wywierać wpływ na
polityczny establishment. Formalnie FOI chce Szariatu w całym kraju,
w praktyce jednak kieruje się często mafijnym pragmatyzmem,
pobierając swoją działkę od domów publicznych czy salonów
piękności.
Indonezja idzie po
swoje
Żaden z dwóch
prezydenckich kandydatów nie zmieni protekcjonistycznych nastrojów
dominujących ostatnio w Indonezji. Generał Prabowowo może być
bardziej bombastyczny w swojej retoryce, powtarzając o kraju
ograbianym z surowców i miliardach dolarów „wyciekających” za
granicę, ale Jokowi też opowiada się za ochroną własnego rynku.
W latach 2013 - 2014
uchwalono nowe, restrykcyjne wobec zagranicy, prawo przemysłowe i
handlowe. „Indonezja nie przyjmuje całkowicie zasad wolnego
handlu. (..) Szukamy równowagi między efektywnością rynku, a
ochroną lokalnych interesów” mówił wiceminister handlu Bayu
Krisnamurthi. W praktyce oznacza to, że państwo blokować może
import i eksport wybranych towarów kierując się narodowym
interesem.
Surowce naturalne będą
mogły być eksportowane tylko po ich uprzedniej rafinacji na
miejscu, co nadać ma wymianie handlowej większą wartość. Kłopot
w tym, że w pobliżu kopalni będą musiały powstać wtedy huty, na
co mniejszych firm nie stać. Jednocześnie zagranicznym inwestorom
ograniczono okres eksploatacji rodzimych złóż do 10 lat, potem
przejść muszą w ręce Indonezji. Restrykcje objęły też handel
żywnością i obce inwestycje w sektor bankowy.
Nie trudno zgadnąć, że
partnerzy handlowi Indonezji jaki i międzynarodowe koncerny
wydobywcze, nie byli zachwyceni nową polityką Dżakarty. Agencja
Standard and Poor's pisała w raporcie o „obsunięciu ” (ang.
slippage) w polityce gospodarczej kraju, krytykując wprost
protekcjonizm. Przy słabszej koniunkturze na świecie, a teraz w
klimacie niepewności inwestycyjnej, pogorszył się bilans
płatniczy, wartość tracić zaczęła indonezyjska waluta, ustały
niemal poszukiwania nowych złóż surowców.
Polityka rządu nie jest
zapewne całkiem pozbawiona sensu, pod warunkiem jednak, że oparta
zostanie na przemyślanej strategii uczynienia gospodarki bardziej
konkurencyjną. Indonezja jest w światowej czołówce producentów:
oleju palmowego, węgla, złota, miedzi, boksytów, niklu i innych
metali. Eksploatacją złóż zajmują się jednak często obce
koncerny. A ponieważ gospodarka, napędzana eksportem surowców i
konsumpcją, rosła w ostatniej dekadzie średnio o 5,5 procent
rocznie, dało to Indonezyjczykom więcej asertywności wobec
zagranicy. Pamięć o kolonialiźmie, ale też zachowanie polityków
i rodzimych, niekoniecznie efektywnych, koncernów, to poczucie
wzmacniają. Indonezji daleko wciąż do zamożności. 100 milionów
ludzi żyje tu poniżej 2 dolarów na dzień, boleśnie brakuje
zwłaszcza nowoczesnej infrastruktury. Prognozy są jednak obiecujące
i działają na wyobraźnię. Firma McKinsey szacuje, że w 2030 roku
Indonezja będzie siódmą gospodarką na świecie, wyżej niż
Niemcy i Wielka Brytania. I nawet jeśli agencje ratingowe krytykują
dziś rząd w Dżakarcie, to inwestycje zagraniczne w Indonezji rosną
o kilkadziesiąt procent rocznie. Pokusie 250 milionowego rynku,
taniej siły roboczej i bogatym złożom surowców tudno się oprzeć.
Strategia protekcjonizmu i
wzrostu opartego o eksport surowców, które kiedyś ulegną
wyczerpaniu, niesie ze sobą zagrożenia. Łatwe pieniądze
rozleniwiają i zamiast iść na rozwój nowych technologii, budowę
dróg czy kanalizacji, zostać mogą w rękach rodzimych oligarchów
żyjących w symbiozie z władzą.
Wszystkie te i wiele
innych problemów czekają już na kolejnego prezydenta. Warto
przyglądać się jak pokieruje on 250 milionowym krajem, próbującym,
raz lepiej raz gorzej, godzić demokrację z islamem i nowoczesną
gospodarką.